Prima-aprilis. Reminescencja
1 kwietnia, jakieś dwadzieścia osiem lat temu.
- „Prima-aprilis, prima-aprilis! Uważaj, bo się pomylisz!” – tak to się niegdyś biegało po ulicach i darło na cały głos, jak się udało żart zrobić przechodniowi jakiemuś. A mieliśmy pomysły nie ma co! My dzieci z ulicy ZWM. Dzieci z czasów komuny sąsiedzkiej.
Takie dwa uliczne psikusy mi się przypominają. Opiszę ten fajniejszy. Z uciekającą portmonetką. My, uliczna banda bachorów, kombinowaliśmy nieźle, bo grunt, aby dobra zabawa była. Bo ostatecznie ani komputerów wówczas nie było, ani w telewizorni nie było na co patrzeć. Nuda panie! – rzekłyby dzisiejsze dziatki. Ale nie dla nas! My organizowaliśmy sobie czas przednie.
Ale wróćmy do prima-aprilis. Akcja była prosta. Ktoś przyniósł kawał sznurka, ktoś skombinował jakiś nieużywaną, ale dobrze wyglądającą portmonetkę, a ktoś podebrał matce lub ojcu pieniądza papierowego i kilka klepaków. Ważne było, aby ten nominał nie był najmniejszy. Portmonetka musiała być taka „babcina”, z takim specjalnym zapięciem. No i do tej portmonetki wrzucało się te klepaki i wkładało papierowy pieniądz, ale tak, by po jej zatrzaśnięciu pieniądz wystawał. To była konieczność! Potem do tego portfela mocowało się sznurek. Ważne było, aby porządnie go przymocować i oby sznurek był długi.
Gdy „sprzęt” był gotowy, czekało się do szarówki, wyszukiwało się jakieś zakrzaczenia tudzież jakieś śmietniki blisko chodnika, i dawało się za nie nura. Mieliśmy szczęście, że mieszkaliśmy na dzielnicy i z krzaczorami i ze śmietnikami. Oczywiście jedna osoba zostawała na czujce. Czyli stała i dawała znać, czy ktoś idzie. Ale tak subtelnie. Z miejsca zupełnie neutralnego, tak by przechodzień nie mógł się zorientować. Ale nim ten z czujki się chował, to najpierw portmonetkę kładł na chodniku, w takim widocznym miejscu. Oczywiście portmonetka była na sznurku, a drugi koniec sznurka w krzaczorach czy też za śmietnikiem.
Zabawa zaczynała się, gdy trafił się łasy na znalezisko przechodzeń. Idzie, patrzy, a tam leży i czeka na niego kasa. Schyla się, by sięgnąć jak po swoje, a portmonetka myk – i uciekła spod ręki. Czasami udawało się tak dwa-trzy razy podciągnąć portmonetkę, jakby żyła własnym życiem i tak zdezorientować klienta z chodnika, że prawie na czworaka na pieniędzmi lazł. Ale ostrożności nie było za wiele, i zazwyczaj po drugim razie zupełnie portmonetka znikała w zakrzaczeniach, a banda brudasów wyskakiwała i ze śmiechem wrzeszczała:
- „Prima-aprilis, prima-aprilis! Uważaj, bo się pomylisz!”
Śmiechu było wiele. I dla nas – dla dzieciarni, i dla przechodniów. Zazwyczaj! Bo raz trafił się taki, co nam kota pogonił, raz taki, co dorwał się do portfela i ze złości wrzucił go do śmietnika – gdzie potem trzeba było nurkować, a raz taki – co kasę zabrał i skwitowała nasz kawał słowami:
- „Prima-aprilis, prima-aprilis! Uważaj, bo się pomylisz!”
Takie to były czasy. Łobuzerskie trochę, ale bardzo zabawne. I w sumie nikomu nieszkodzące. Bo i portmonetka, i sznurek i kasa, gdy kasy nikt nam nie podebrał, wracały na swoje miejsce, a my waliliśmy grać w zbijaka lub króla. Albo po prostu siedzieliśmy na trzepaku. Ot co.