top of page

Polub nas na FB!

Ostatnio dodane posty

Komuno, wróć! Komuno Sąsiedzka oczywiście!

Dzisiejszy dzień obudził w Matce wspomnienia z dzieciństwa. Przypomniało się jej, jak wraz z zaprzyjaźnionymi rodzinami z jednej ulicy, całą chmarą szła na wspólny spacer do lasu. Rodzicielka Matki, ojciec, mała Matka-kura i jej dwie siostry. Pani Irenka i Pan Rysiek z Ziutą i Magdą. Pani Basia i Pan Boguś z Madzią. Pani Ania i Pan Andrzej z córką Martą. Czyli osiem dorosłych osób i siedmioro dzieciaków. Czasami szedł ktoś jeszcze.

Po prostu, sąsiedzi. Niby zupełnie obce sobie osoby, ale znający sprawy sąsiadów – od „podszewki”. Ale nie tak jak współcześnie, z zawiści i zazdrości, lecz z potrzeby bycia blisko z drugim człowiekiem. Potrzeby niesienia pomocy, wsparcia i, takiego zwykłego... bycia razem. Być może to tamte "ciężkie" czasy tak, obcych sobie ludzi, łączyły – bo gdy bieda i brak środków do życia, to komuna stwarza większe możliwości, lepsze perspektywy. Ale i serca ludzkie musiały być wypełnione czym innym. W każdym razie ja takich ludzi znałam w dzieciństwie i dzisiaj z czułością wspominam. Jak sobie tak pomyśleć, to teraz nie ma już takich zażyłości sąsiedzkich. Zmieniły się czasy. I to bezpowrotnie chyba, gdy sąsiad sąsiadowi był jak rodzina. Niegdyś ludzie żyli w takiej komunie i bardzo to sobie chwalili.

To były zupełnie inne czasy. Takie cieplejsze wydaje się Matce, bo przesiąknięte życzliwością. Sąsiedzkie komuny tworzyły żywy organizm, który tętnił życiem. Wszystkie imieniny, święta i inne okolicznościowe imprezy rodziny takie spędzały wspólnie. Pilnowały swoich dzieci i pomagały im w lekcjach. Nierzadko też członkowie jednych rodzin stawali się chrzestnymi dla sąsiedzkich dzieci. Matka-kura sama ma chrzestną sąsiadkę – Panią Basię.

Pamięta Matka, że jej rodzice utrzymywali bardzo bliskie kontakty z Panią Irenką i Panią Basią. Wspólnie dzielili troski dnia codziennego. Wspólnie też radowali się i dzielili szczęściem. I jak impreza – to razem, i jak choroba – to też nikt nie zostawał sam.

Wspólnie też pracowali, mimo że każdy na co dzień miał swoje zajęcia i swoje obowiązki. Jak ktoś wymyślił sposób na przezwyciężenie kryzysu gospodarczego, to nie robił tego w pojedynkę. Pamięta Matka jak całą gromadą pojechała do jakiejś rodziny na wieś. I to nie była rodzina wieś Matki, ale chyba Pani Basi. Wszyscyśmy pojechali i wszyscy szli w pole – dorośli i dzieciarnia, w ziemniaki, w fasolę czy w buraki – by najpierw pomóc cudze pole obrobić, a potem w zamian zapłaty dostać worek tego, przy czym pracowali lub też żywca na ubój. Potem wszyscy wspólnie, w którymś z mieszkań, obrabiali warzywa czy mięso, robili przetwory, piekli mięsa i uczciwie dzielili się tym, co wspólnie zarobili. Jak Rodzicielka Matki-kury miała plantację truskawek, to działo się to samo. Każdy niby miał swoją działkę, ale uczciwie obrabiał każdą po kolei i każdego kolejnego dnia. Kto miał jaki skrawek pola czy zwykłą działkę, to wszyscy szli ją obrabiać. Tak samo, jak coś rzucili w kiosku czy jakim sklepie, to całymi rodzinami ustawiano się w ogonek, by potem to, co zakupione uczciwie podzielić między siebie. Nikomu nie mogło nic zbraknąć. Ani jedzenia, ani pieniędzy. Nasza „komuna” wspierała się bardzo skutecznie. Jakaś wówczas była taka łatwość dzielenia się i czasem, i dobrami.

Wracając jednak do spaceru. Pamięta Matka, to był taki świąteczny zwyczaj, oczywiście w czasie, gdy pogoda na spacer była odpowiednia. Wielkanoc, Boże Narodzenie, Sylwester czy zwyczajne imieniny kogokolwiek z „komuny” – każda okazja była dobra, by spędzić wspólnie czas. Tak przy posiłku, jak na świeżym powietrzu. Las, łąka, jezioro - każde miejsce było dobre. Ale najpierw był wspólny obiad. Dorośli umawiali się kolejno, u kogo odbędzie się biesiada. Każdy coś tam przygotowywał i było wspólne jedzenie. My, dzieci, przygotowywaliśmy różne przedstawienia i pokazy. Też byliśmy ze sobą bardzo blisko. Niby dzieci z sąsiedztwa, a jak rodzeństwo rodzone.

Wie Matka dzisiaj, że nie każdy zaznał czegoś podobnego w swoim dzieciństwie. Wielu znajomych Matki nie doświadczyło tego rodzaju zażyłości. Dlaczego? Przecież też żyli w tamtych "ciężkich" czasach? Być może dlatego, że mieszkali w blokach, a nie jak Matka, w biednej dzielnicy miasta. U Matki w domu nie było nawet łazienki czy toalety, jedynie wychodek na dworze. A być może oni nie byli biedni i dlatego nie mieli potrzeby wzajemnego wsparcia? Tak się zastanawiając, to ma jakiś logiczny sens. Przyglądając się dzisiejszym blokowiskom przecież nie widać już chmar dzieci, które wspólnie od domu do domu chodząc bawią się, nie martwiąc się o to, że będą głodne czy że któreś nie będzie mile widziane. A kiedyś było to zjawisko powszechne, jak mi się wydaje. Przynajmniej na dzielnicy Matki-kury tak było.

Bardzo żałuje Matka, że jej Cipciaki nie mogą doświadczyć takiej bliskości z innymi, zupełnie obcymi osobami? Dlaczego? Dlatego, że nie odnajduje wśród znajomych osób, którym wspólne spędzanie czasu i taka zażyłość byłoby potrzebne. Każdy dba o swoje „podwórko”. Ludzie nie mają czasu. Gdzieś są ciągle zagonieni. Stwarzając im możliwość wspólnego spędzenia czasu Matka często słyszy o ich zmęczeniu. I nie wie Matka, czy bardziej jej przykro, że czasy z dzieciństwa minęły, czy z tego powodu, że ludzie tak bardzo się zmienili – przynajmniej ci, z jej najbliższego otoczenia. Wpadanie do siebie nawzajem, ot tak na kawkę z rana czy plotki, to rzecz zupełnie niemożliwa. W dzisiejszych czasach należy się umawiać i anonsować. A kiedyś, gdy Rodzicielka Matki-kury jeszcze w szlafroku biegała, to już sąsiadka ze świeżymi bułeczkami z własnego wypieku wpadała i, gdy była wolna sobota czy niedziela, to z mamą w karty partyjkę zrobiła, a mała Matka i jej siostry z dziećmi sąsiadki urządzała dzikie zabawy – mając do dyspozycji tylko trzydzieści siedem metrów kwadratowych. Nadal pamięta to, co wtedy czuła i szkoda, że jej Cipciaki nie mogą poznać tych samych wrażeń. Niestety i ludzie się zmienili, i czasy.

bottom of page