top of page

Polub nas na FB!

Ostatnio dodane posty

Bar mleczny? Niekonieczny!

Nie mogła sobie Matka-kura odmówić aby zajrzeć do baru mlecznego, zwłaszcza, że wraz z Cipciakiem-małym przechodziła nieopodal. Zwłaszcza, że przechodząc obok witryny baru, została wręcz wciągnięta do jego wnętrza zapachem wydobywającym się z kuchennej wentylacji, której wylot zamontowano bezpośrednio przy głównej, jakby nie było, ulicy miasta. I nie to, że woń, wydobywająca się w wylotu, byłaby smakowicie kusząca. Wręcz przeciwnie! Była typowo stołówkowa, czyli o zapachu brudnej wody pozostałej po myciu naczyń, a więc odstręczająca. Jednakże sentymentalnie zachęcająca do podróży w czasy, gdy tego typu jadłodajnie serwowały jedyne w swoim rodzaju twarde mielone, żylaste schabowe czy też gumiaste sztuki mięsne, podawane do ziemniaków z parnika w towarzystwie buraczków, tudzież tartej marchewki. Niezapomniany był też smak zupy owocowej i kalafiorowej, smakujących jak popłuczyny oraz jedynego w swoim rodzaju cienkiego kompotu. Nie można zapomnieć o fasolce po bretońsku w mącznym sosie pomidorowym i pływających w takimż samym sosie pulpetach, ewentualnie gołąbkach.

Matce-kurze najbardziej zapadł jednak w pamięć smak fasolki, być może dlatego, że była najtańsza, w związku z czym najczęściej konsumowana. Był bowiem czas, że rodziciele małej jeszcze Matki-kury otrzymywali z zakładu pracy talony żywieniowe, dzięki czemu ich dziatki nie musiały głodować.

Biorąc jednak pod uwagę, że od czasu tego minęło lat wiele, Matka-kura spodziewała się jednak... sama nie wie czego. Na pewno nie tego, co zastała. A zastała za ladą, najprawdopodobniej córkę tudzież wnuczkę pani, która w tym barze obsługiwała klientów lat temu trzydzieści. Równie „miłą”, równie „zaangażowaną”, równie „uśmiechniętą”. Na pewno przeczącą jakimkolwiek standardom jakie przewiduje Unia w wątku gastronomicznym. Chociaż, być może, panie zatrudniające się w takiejże jadłodajni przechodzą, najpierw selekcję, a potem specjalistyczne kursy, bo takiego wypowiadania słowa „Prrroszę”, z naciskiem na r, przy wydaniu posiłku, takiego zblazowania przy przyjmowaniu zamówienia, i takiego umęczenia przy jego realizacji, to na pewno trzeba się wyuczyć, jeżeli się z mlekiem matki nie wyssało. Bo biorąc pod uwagę fakt, że czas płynie, okoliczności przyrody się zmieniają, i w ludziach nastąpić musiała odmiana, to niemożliwością jest, aby ludzie tacy jeszcze istnieli.

Nie-e!

Poza „rewelacyjną” obsługą, to i wystrój niewiele poszedł do przodu. Tyle tylko, że zastawa stołowa nie jest do blatu na stałe przymocowana i zniknęły obrusy w kratkę. Poza tym sztućce aluminiowe, a talerze obtłuczone, a cieniutki kompot w poszczerbionych kubkach - jak niegdyś. Mus sobie jedzenie odebrać samemu i samemu naczynia zwrócić. Toż pani tam nie od tego, aby usługiwać. Toż ona tam pracuje!

No i dochodzimy do najważniejszego! Menu!

Na ścianie tablica, jak na PKS-ie. Danie, jego waga, i cena lub jej brak. Brak ceny oznacza, że dnia dzisiejszego nie przewidziano podania tego czy tamtego. Ale zasadniczo prawie wszystko jest. Ponad trzydzieści dań! Od naleśników w pięciu odsłonach, poprzez pierogi, do garmażerki mięsnej tudzież mięsopodobnej. Do tego ziemniaki z parnika, albo do wyboru gryczana. Pięć zup. Wszystkie są. I trzy wersje dodatków, w tym: mizeria, sałata ze śmietaną, tarta marchewka. Nieco powiędnięte, no, ale mają prawo! Toż z rana kucharki naszykowały, bo potem tak zarobione, że nie będą na bieżąco robić! I wszystko wystawione w lodówce, aby widać było. Ustrojone marchewkowymi różami, naciowymi piórami i jajeczkiem złożonym w grzybek. Prawie że apetycznie. A że muchy latają!? No, bez przesady! Człowiek nie świnia! Wszystko zje! Zresztą paniusia za kontuarem nie jest od much odganiania. Toż ona tam pracuje!

Aż żal, że Matka-kura aparatu ze sobą nie miała, bo i nie ma czym teraz okrasić wpisu. A nie jest aż w takiej desperacji, by raz jeszcze wybrać się do owego przybytku żarełka.

Mimo wszystko, zamówiła Matka-kura dla siebie owocową, a dla Cipciaka bigos z ziemniakami. Profilaktycznie nie zamawiała nic więcej. I tu miała czuja. Bo zupa, to był zapewne ten sam cienki kompot, co i w wyszczerbionych kubkach, ino mocno mączny i nieco zabielany. Do tego z rozgotowanymi kluskami. I co najgorsze! Na zimno! Wierzcie Matce-kurze – zjeść się tego nijak nie dało. Przypuszczalnie, zmiana temperatury dania, nie przyczyniłaby się do poprawy smaku. Ni to słodkie, ni wiśniowe. Ale na pewno mączne. A bigos? Klasa PRL-u! Kopiec źle pomiętych ziemniaków i chluśnięte na to coś, co przypuszczalnie powinno być bigosem z kiełbasą. Prócz czegoś takiego miętkiego, strukturą nieprzypominającego nawet najgorszego gatunku kiełbasy, w tym czymś, co być może kiedyś było kapustą, wiodącą rolę grała kostka rosołowa. Intensywna w smaku i mocno aromatyczna. Do tego stopnia, że język kołkiem stawał. I mimo że Cipciak był głodny, to Matka-kura wyrwała mu barowe jadło, bo wolała, aby Cipciaka głód ścisnął, niżby by potem pół nocy na klozecie przesiedział.

I co jeszcze zaskoczyło Matkę-kurę, zgadniecie?

Otóż w barze mlecznym miejsca nie było i siadać trzeba było kątem i czekać aż krzesełko się zwolni. Zadaje sobie zatem Matka-kura pytanie: czy to mentalność ludzka taka, czy może brak świadomości, że przecież konkurencja na boku się rozwija, i to z całkiem niezłym towarem, i w cenie – co najistotniejsze – takiej samej!

bottom of page