Władza rodzicielska – panowanie czy rodzicielstwo?
Termin „władza” bywa rozmaicie rozumiany i stosowany. W słowniku języka polskiego czytamy, że władza, to relacja, w której jedna strona - rządząca – ma możliwość oddziaływania na drugą. W szerokim znaczeniu obejmuje sposób, w jaki człowiek może kontrolować otaczający go świat; w węższym zaś – metodę wpływania na innych ludzi, według zasad umowy społecznej lub przez przemoc.
Władza rodzicielska, pojmowana literalnie, pozostaje zatem władzą, która daje przewagę temu, kto władzę tę sprawuje bezpośrednio. Jak widać, w kontekście słowotwórczym, jest to wyłącznie idiom, którego znaczenie jest swoiste, odmienne od znaczenia jakie należałoby mu przypisać biorąc pod uwagę poszczególne części składowe.
Władza rodzicielska jest jedną z najmłodszych instytucji prawnych, liczącą sobie zaledwie nieco ponad sto lat. Została przyjęta po raz pierwszy dopiero w niemieckim kodeksie cywilnym z 1898 r. (BGB), właśnie pod nową nazwą "władzy rodzicielskiej", a następnie w XX w. rozpowszechniła się ona we wszystkich nowoczesnych ustawodawstwach*. Jest to nowa instytucja, oparta na zupełnie odmiennej zasadzie niż patria potestas (władza ojcowska = władza absolutna). Nie jest sprawowana jednoosobowo, ale wspólnie przez oboje rodziców. Jest zatem egalitarna (od fr. égalité – równość) i sprawowana na równych prawach przez oboje rodziców. Nowelizacja kodeksu rodzinnego i opiekuńczego urzeczywistnia zasadę równouprawnienia kobiety i mężczyzny oraz wszystkich dzieci, przyznając obojgu rodzicom jednakowe prawa w zakresie sprawowania władzy rodzicielskiej, bez względu na to, czy rodzice są małżeństwem**.
Władza, w tym też władza rodzicielska, sprawowana w okresie pokoju – ma się wrażenie – nie jest niczym skomplikowanym. Decyzje wydają się proste, kompromisy zupełnie możliwe. Wewnętrzna „polityka rodzinna” funkcjonuje – przynajmniej patrząc na nią z boku – bez zarzutów i bez większych „zgrzytów”. W każdym razie pokój generuje spokój.
Jednak gdy o „władzę” zaczyna się „walka”, mir rodzinny ulega zaburzeniu. Władza rodzicielska pojmowana zaczyna być dosłownie, z naciskiem na słowo „władza”. Walka o władzę przeradza się w regularną wojnę między dwiema rywalizującymi stronami, w której cel (czyli dziecko) uświęca stosowane (przez rodziców) środki (metody), przy czym nie zawsze stosowane środki wpływają z korzyścią na sam cel. Niestety, w walce o władzę rodzicielską, środki stają się bardziej istotne niż sam cel.
A wojna, jak to wojna. Zorganizowany konflikt zbrojny. Każda ze stron, uzbrojona „po zęby” w arsenał zarzutów, dowodów i świadków oczekuje dogodnego momentu by rozpocząć i/lub odeprzeć atak „wroga”. Dotychczasowi sojusznicy stają na przeciwległych frontach. Narasta napięcie, a stan oczekiwania staje się nieznośny. Następuje atak. Atak rodzi kontratak. Kontratak wzmocniony energią sprzed szarży generuje kolejną ofensywę. „Wzywane są” coraz większe i mocniejsze „posiłki”, a argumenty są coraz „twardsze”. Mechanizm sztuki wojennej gdy został uruchomiony, trudno go będzie zatrzymać.
Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że, sami stratedzy w zaciętości samej walki zaniedbują konieczność przewidywania, w znacznie odległym czasie, spraw najistotniejszych. Dobry strateg pamiętać przecież powinien o konieczności utrzymania danego podmiotu na pozycji nie gorszej lub lepszej niż wyjściowa. Stratedzy wojny rodzinnej, gdzie podmiotem jest dziecko i jego „dobro”, zapominają o samym dziecku, a jego „dobro” interpretują poprzez własne potrzeby i pragnienia.
Chęć posiadania władzy, jest ważniejsza od samego dziecka. Dotyczy to obu stron tej wojny. Bez wyjątku.
Ktoś może powiedzieć, że się z tym nie zgadza, że jego walka to walka o dziecko. A pytanie Matki-kury brzmi: Gdzie jest wina dziecka, że musi być uczestnikiem wojny, której – po pierwsze nie rozumie, po drugie –której nie chce, po trzecie – w której trudno mu jest się odnaleźć? Pytanie następne: Dlaczego w walce o dziecko, to właśnie dziecko staje się najbardziej poszkodowane, bo będąc „punktem zapalnym” stało się zwyczajnym „mięsem armatnim”? I pytanie następne: Co Ty robisz, aby w Waszej wojnie, Wasze dziecko nie musiało przeżywać tego, co dzieci w getcie – fundując mu odizolowaną od drugiego rodzica część swojego życia?
Oczywiście, już Matka-kura słyszy głosy: „To nie moja wina”. Jakże by inaczej! Oczywiście, że nie! I nie jest to też wina tego drugiego rodzica. Po co szukać winy, skoro wojna jest w „słusznej” sprawie.
Na cóż też zda się odnalezienie winnych całej tej sytuacji, skoro – jak pokazuje życie – wskazanie winnego prowadzi do oddania w ręce jednej ze stron przewagi, którą strona „zwycięska” zamiast wykorzystać konstruktywnie w sprawie dziecka, wykorzystuje ją przeciwko drugiemu rodzicowi – za argument podając „to Ciebie uznano winnym”. To walka bez końca. Dwoje „dojrzałych” ludzi – nazywających się dumnie rodzicami – tkwi w swoim uporze i kontynuuje swoją wojnę, a całe zło spada na dziecko. Dziecko – jak się okazuje – jest najmniej ważne w całej tej wojnie.
Oczywiście nikt nie lubi być przegrany i stać na pozycji straconej. Ale ktoś pierwszy musi zacząć logicznie myśleć, aby wojnę tę zakończyć i by prawdziwa ofiara tej wojny – dziecko – miała szansę na wyzwolenie. Bo wojna, to nie tylko bitwa. To też mądra taktyka, zwłaszcza – gdy tak naprawdę cel tej wojny jest bliźniaczy – dobro dziecka.
Ocena szans na powodzenie zakończenia tej wojny wynikać powinna z prawdziwej mądrości, którą daje tylko wnikliwa wiedza (Sun Tzu, Sun Pin, Sztuka wojny, Gliwice 2008). Wiedza o tym, czego dziecko pragnie i czego dziecko potrzebuje, aby móc się prawidłowo rozwijać i wzrastać, to podstawa do prawidłowej strategii zmierzającej do złożenia broni i ugodowego zakończenia całej sprawy.
Nie ma dziecka, które nie „krwawi”, gdy rodzice rozrywają jego serce w imię miłości. Nie ma na świecie dziecka, dla którego wybór między mamą, a tatą nie wiąże się z bólem. Nie ma na świecie dziecka, które nie przepełniałby strach, przed decyzją która nie zadowoli któregokolwiek z rodziców. Nie ma w końcu na świecie dziecka, którego nie przepełniałby strach, że straci któregokolwiek z rodziców dlatego tylko, że stanie za jednym z nich.
Każde dziecko potrzebuje i mamy i taty, a jeszcze bardziej niepodważania jego prawa do bycia kochanym przez oboje rodziców. To prawo dziecka, a rodziców obowiązek – który jest istotą władzy rodzicielskiej. Rodzicielstwo to dojrzałość, nie zaś uzurpowanie sobie prawa do własności i decydowania w imię urodzenia, czy spłodzenia potomka.
* H. Dolecki (red.) i in., Kodeks rodzinny i opiekuńczy. Komentarz, Warszawa 2010
** J. Zatorska, Komentarz do ustawy z dnia 6 listopada 2008 r. o zmianie ustawy – Kodeks rodzinny i opiekuńczy oraz niektórych innych ustaw (Dz.U.08.220.1431), Warszawa 2011