Ognisko contra grill
Był koniec lata. Wieczory nie były już tak ciepłe, ale za dnia słonko nadal wysoko świeciło. W powietrzu czuło się jednak nadchodzącą jesień. Dosłownie czuło się. Zapach jesieni jest wyjątkowy. Pachnie deszczem. Ale nie takim letnim deszczykiem. Deszczem pomieszanym z zapachem ziemi i suszonymi liśćmi. Tak właśnie wtedy pachniało. Zapach ten czuło się rano, zaraz po wstaniu, a potem dopiero późnym popołudniem. Gdy za dnia świeciło słońce, to jednak dało się jeszcze zwieść latu i uwierzyć, że jeszcze nie odejdzie. Wieczór jednak przypominał, że jesień jest nieuchronna. Tym bardziej, że jest normalną koleją rzeczy. Wtedy właśnie dni były słoneczne jeszcze.
Wieczór był zawsze najmilszym czasem całego dnia. Zwłaszcza, gdy dzień cały był zapracowany. A wieczorem, wraz z zapachem jesieni, przychodziła chwila na odetchnienie. Na spędzenie czasu we wspólnym gronie, choć sierpniowe zbiory i tak prowokowały wszystkich do wspólnego działania za dnia. Każdy jednak miał swoją rolę do odegrania, i swoją rolę do obrobienia. A wieczorem właśnie te pojedyncze role jakby zbiegały się i ciągnęły do jednego miejsca. Każdy artysta swojego teatru życia, nie chcąc grać solo, przyłączał się do trupy mistrzów życia, by wspólnie uwieńczyć dzień ciężkiej pracy.
Matka-kura pamięta ten czas, jakby to było wczoraj. A w zasadzie dnie. Różne, w różnych miejscach. A zawsze jednakie. Roześmiane, choć umęczone twarze dorosłych, ciągnące z różnych stron zawsze w jedno miejsce. Tam, gdzie roztaczał się krąg ciepła i światła. Gdzie iskrzyło. Tam, skąd dochodziła miła dla ucha melodia skomponowana z delikatnego trzasku i szumu. Do miejsca, w którym przecinały się promienie świetlne. Nie przeszkadzało im, że czasami nic nie było widać i ciężko było oddychać. Wręcz przeciwnie. Dym okadzał ich i dawał rozgrzeszenie za to, co niedobrego za dnia zrobili.
Ognisko. Dawniej używane wyłącznie do ogrzewania i gotowania. Z czasem zaczęło pełnić rolę miejsca spotkań. Nie było zbiorów, sianokosów czy wykopek, które nie kończyłyby się wspólnym spotkaniem przy ognisku. Z kijami, na końcu których nabito kiełbaski, trzymanych nad ogniem, czy ziemniaków lub jabłek przysypanych popiołem. Nie było obozów czy biwaków, na których nie starano się wzniecić ogień jedną zapałką.
Ile przy tym było radości. Ile nocnych Polaków rozmów. Ile śpiewu. Ilu śmiałkom nie udało się przeskoczyć przez płomienie, by nie osmolić sobie zadków? Czy znajdzie się gdzie jeszcze taki junak, co by się języków ognia nie bał? Czy jest ktoś jeszcze, kto od jednego przyłożenia płomyka roznieci ogień? Czy jest jeszcze ktoś, kto przedkłada trzask ognia i jego ciepło nad modnego grilla? Oczywiście nie chodzi o prehistorycznego grilla, na skleconym własnoręcznie ruszcie umieszczonym nad roznieconym ogniem, ale o grilla we współczesnym tego słowa znaczeniu. O urządzeniu ogniotrwałym, stalowym lub żeliwnym, pod którego rusztem rozpala się specjalnie spreparowanym węglem, rozniecanym rozpałką nasączoną jakimiś chemikaliami.
Długo musiała Matka-kura walczyć, dosłownie walczyć, z Panem Mądralińskim o wygospodarowanie kawałka ziemi, na którym można by zrobić palenisko pod takie zwyczajne staromodne ognisko. A argumentacja Pan Mądralińskiego była nie do podważenia. A bo to trawa osmoli się, a bo to dym będzie, a bo to drwa rąbać mus będzie, a bo to kij potem trzymać nad ogniem trzeba. Trudno z nią było dyskutować.
Matka-kura, jak to Matka-kura, na swoim postawiła. Jednak, jako że logiczna argumentacja nie przemawiała, zagroziła, że jajek znosić nie będzie, że pióra sobie wyskubie, że grzebać łapką za robakami nie będzie. Nie było innego wyjścia, jak odwołać się do szantażu. Ale cel uświęca środki – jak to mawiają. Więc środki zadziałały i cel został osiągnięty. Dzisiaj kurza rodzina częściej piecze kiełbasy nad ogniem, niźli na grillu.. Choć kłamstwem wierutnym byłoby kategoryczne stwierdzenie, że nie grilluje wcale. Bo czasami grilluje. Ale zdecydowania stawia wartość ogniskowej kiełbaski, nad rarytasy z grillowego rusztu. Według Matki-kury, kiełbaski z ogniska lepiej smakują niż te grillowane. Stawia też na to by być bliżej natury, niźli współczesnego plastikonu.
Zdjęcie kurzego ogniska bardzo marne, ale zawsze to dowód na prawdomówność Matki-kury.