top of page

Polub nas na FB!

Ostatnio dodane posty

Ostatnie pożegnanie


Śmierć zawsze przychodzi za wcześnie i w najmniej odpowiednim momencie. Jednakowoż, śmierć, to stan naturalny, jak i narodziny. Każdy umiera, skoro wcześniej się urodził. Nie o samej śmierci wpis będzie jednak, ale o obrządku ostatniego pożegnania. Ze śmiercią człowieka wiąże się bowiem wiele obrzędów i zwyczajów, które ewaluowały, zgodnie z obserwacjami Matki, w czasie. Nim jednak o doświadczeniach Matki względem obrzędów i rytuałów, w których miała sposobność uczestniczyć, trochę o samym ceremoniale.

Rytuał pogrzebu i związane z nim zwyczaje mają bezpośredni związek ze strachem. Tak, tak. Już w średniowieczu wymyślono sobie, że taki umarły może straszyć, więc należy go pogrzebać. Mówiąc wprost – wykopać dołek, włożyć tam denata, zasypać ziemią. I najlepiej jeszcze jakimś kamieniem przyłożyć to miejsce, aby, w razie co, utrudnić zmarłemu wyjście. I oczywiście nie miało to nic wspólnego z wierzeniami, czy religią. Strach jednak sprawił, że zaczęły kształtować się wierzenia i praktyki związane ze zmarłym i śmiercią. Strach, ale i żal za bliską osobą. Ciała zmarłych zaczęto więc po ich zgonie nie tylko i chować w pewnym ceremoniale, ale i pielęgnować przed nim. Denata myto więc, a potem ubierano. Skończyły się czasy pochówku nagiego ciała, okutanego w prześcieradło czy w co tam, kto miał na stanie, i na zbyciu. Wierzono, że szacunek dla zmarłego zagwarantuje żywym spokój i że zmarły nie będzie ich nawiedzał. Denata zatem, czyściutkiego i elegancko wystrojonego, układano na słomie lub kanapie przykrytej kapą ,gdzie sobie leżał do czasu, aż stolarz zrobił mu trumnę. Gdy trumna była gotowa, przenoszono do niej zmarłego. Tak, tak. Wymyślono, zapewne w celu kolejnego utrudnienia zmarłemu „życia", że takiego zmarłego włożą w trumnę, zabiją gwoździami, a dopiero potem w dołek, ziemią i kamieniem. Tak też pojawiły się zapewne pomniki.

Nim pogrzebano zmarłego, zamykano oczy i usta. To, to już Matka pamięta z własnego pogrzebowego doświadczenia. A miała go niemało. Gdy była dzieckiem systematycznie prowadzano ją na wszelkie pogrzeby. Rodzinne i te poza rodzinne. Po co? Do dnia dzisiejszego nie wie, chociaż się domyśla. Miało to pewnie związek z bardzo starym zwyczajem, do dziś zresztą podtrzymywanym, a związanym z odwiedzaniem zmarłego i czuwaniem przy nim. Po zatrzymaniu zegara i zasłonięciu chustami i prześcieradłami wszelkich luster – po to by nie zobaczyć nieboszczyka w jego odbiciu – jak tłumaczono Matce za maleńkości, gromadzili się bliscy i znajomi. Oczywiście głównie ludzie starsi, którzy chcieli modlitwą pożegnać zmarłego. Oczywiście wszystko odbywało się w domach, w których mieszkał denat, nim stał się denatem. Oczywiście domowników obowiązywał ciemny strój. Nawet i dzieci. Tak przynajmniej było w zwyczajach rodzinnych Matki. Oczywiście w domu, w którym sobie taki nieboszczyk leżał, nie można było prowadzić głośnych rozmów, nie można było się śmiać, rozglądać i takie tam. We wspomnieniach Matki była to największa mordęga. Zwłaszcza, że nie sama ona jedna bywała na takich „imprezkach", ale z rodzeństwem, czy to rodzonym, czy to ciotecznym. A wiadomo, że jak dzieciom każą siedzieć cicho, w skupieniu i miną grobową, to wzbudza to większy ubaw, niźli żałość za zmarłym. I nie ma znaczenia, czy zmarły był bliską dzieciom osobą, czy też nie. Do tego dochodził element płaczek pogrzebowych, które w ramach czuwania przy trumnie, żałośnie zawodziły i biadoliły. Wedle obrządku miało to być śpiewanie żałobnych pieśni. W ocenie Matki, dalekie to było od żałoby, bliżej zaś komedii jakiejś. W każdym razie, taka banda dzieciaków, miała sprawę utrudnioną, by zachować pozory chociażby żalu i tęsknoty. I co najważniejsze. Obrządek czuwania i przetrzymywania zmarłego w domu, to jeden z obrzędów, z którym Kościół walczył jeszcze w średniowieczu.

A mimo to przetrwał do czasów obecnych. Według Matki, to obrzęd chory. Zaraz napiszę dlaczego. Ale jeszcze chwilę o samym ceremoniale.

Trumnę ze zmarłym stawiano w pokoju i to koniecznie centralnie na prowizorycznym „katafalku". Głównie to były jakieś taboretki, czy też łatwa. Oczywiście nie na płasko. W „głowie" zmarłego podkładano pod trumnę poduszkę, aby – po pierwsze – było mu wygodnie, po drugie – dobrze go było widać. U wezgłowia tak uniesionej trumny stawiano po bokach zapalone świece. Trumna była elegancko przybierana mirtem, gałązkami barwinka. Pod głowę zmarłego wkładano zioła święcone w dniu Matki Bożej Zielnej. I koniecznie różaniec i obrazek święty lub katechizm w złożone do modlitwy dłonie. Oczywiście nie obyło się bez włożenia do trumny ulubionych akcesoriów zmarłego. Typu jakaś książka, fajka czy co tam umarły lubił szczególnie. Zapewne konieczne na tą „nową drogę życia".

Tak odsztafirowany zmarły leżał w domu przez całe trzy dni. Nie ważne, że był okropny, bo siny z dnia na dzień coraz bardziej, a w okresie letnim, to nawet i zielony. Nie ważne, że śmierdziało w domu, jak w oborze, ale okien nie można było otworzyć. Nie ważne, że jak przyszła noc, to w pokoju obok ścielono dzieciom i kazano tam spać i to w ciszy i spokoju. Ważne, aby siedzieć i czuwać. Bo jak cyrk, to na całego. Oczywiście, o fakcie śmierci sąsiedzi wiedzieli natychmiast. Najczęściej dowiadywali się pocztą pantoflową. Ale na potwierdzenie prawdziwości pogłosek, przed domem, czy przed klatką schodową, jak kto w bloku czy kamienicy mieszkał, stawiano wieko trumny. Dopiero potem wymyślono klepsydry, które rozwieszano gdzie tam się dało.

Więc te wszystkie płaczki schodziły się i zawodziły. I tak trzeba było siedzieć i słuchać ich biadolenia, i patrzeć się na coraz bardziej sino-zielonego denata. Ale samo to „udawanie" żalu i szacunku dla umarłego, to nie był najgorszy idiotyzm. Można było posiedzieć i popatrzeć, jak to babki płaczki, które wcześniej psioczyły na denata, nad jego trumną płakały – głównie bez łez, i zawodziły. To nawet było zabawne – przynajmniej z perspektywy dzieci. Siedziało się na ławie jakiejś czy wersalce i szturchało się łokciami, przewracając oczami i tłumiąc śmiech. I jakoś to tam było. Nie raz uszy się miało naciągnięte, bo jednak spazm śmiechu był silniejszy niż rozsądek i strach przed konsekwencjami. Było minęło. Ale najgorsze, jak nie najbardziej traumatyczne wspomnienie – zostało. Na trzeci dzień, przed „wyprowadzeniem" zmarłego nogami do przodu, kazano wszystkim dzieciom całować tego sino-zielonego denata. Ohyda. Do tej pory Matka czuje na ustach to odrętwienie a w nosie odór rozkładającego się ciała! I zachodzi w głowę, jak można tak dzieci zmuszać, do takiego okropieństwa. Zmarły, to zmarły. I nie ma co tłumaczyć, że to dziadek, babcia, czy ciocia. Dla Matki to zwykły był zimny trup! I jej zdaniem, za zmuszanie dzieci do takiego bezeceństwa powinno być karane!

Oczywiście w ceremoniale przedpogrzebowym był i element komiczny. Nawet nie jeden. Niegdyś, gdy płaczki biadoliły nad trumną jakiegoś umarlaka, to tenże zrobił psikusa i otworzył paszczę. A jakże płaczki zawodzić zaczęły, a jakże dzieci o mało ze śmiechu się nie podusiły! Uszy wprawdzie czerwone po tym były, ale za to ubaw był do końca. Oczywiście zaraz nieboszczykowi podwiązano brodę bandażem co by więcej dowcipów nie robił. Innym razem, jeden z nieboszczyków, jedno oko otworzył. I tak sobie zerkał jednym okiem, kto jest, kogo nie ma, kto śpiewa, a kto nie. Też było wiele śmiechu i piekących uszu. Kolejnym razem prześcieradło spadło z lustra. A to już była większa heca! Zaraz ściągnięto księdza w celu odczynienia jakiś modlitw. A nam dzieciom przechodzącym obok, a trudno było nie przechodzić, bo lustro stało przy drzwiach, zabroniono patrzeć się nawet w tamtą stronę.

Ale jak tu nie patrzeć! Nie raz zaglądało się po to tylko, aby zobaczyć, czy aby tam nieboszczyk nie patrzy. Na nic były przestrogi, że wzrok nieboszczyka z takiego lustra to pewna śmierć! ale najzabawniejszy był pogrzeb prababci. Ta to figlowała przez całe trzy dni w domu – bo i lustro pękło, i coś tam się stłukło, i coś stukało na strychu, i szczęka się jej otworzyła. Ale największy numer wywinęła na samym już pogrzebie. Gdy już ją wkładano do grobowca, to po pierwsze zapierała się strasznie, i nijak trumna nie chciała wejść go grobowca, tak że prób było ze cztery. A na koniec, trumna się otworzyła, i babcia wypadła. O tak to było. Dla nas dzieci, to było zabawne, jak nie wiem co. Natomiast ciotki mdlały. Co też z perspektywy dziecka całej sytuacji dodawało pikanterii. Nikt z nas, dzieciaków, nie umiał głośnego śmiechu powstrzymać. Niestety. Zresztą i wielu dorosłych w kołnierz twarz chowało, bo głupio było na pogrzebie dać upust radości.

I co jeszcze zadziwiającego było, a może i jest do tej pory w całym tym obrządku. To robienie zdjęć nieboszczykowi, tym co nad trumną, konduktowi i całemu temu ceremoniałowi. W rodzinnym albumie będącym w posiadaniu mamy Matki wiele jest takich fotografii. Czemu one służą? Matka nie ma pojęcia.

Czego jednego nauczyła się Matka-kura z tych doświadczeń pogrzebowych? Że należy się bać żywych, nie umarłych. Żaden bowiem umarły nie straszył małej jeszcze Matki, natomiast żywi uszu jej naciągnęli, i to zdrowo. Ale i obrzydzenie do nieboszczyków zostało – po tym ich całowaniu. Fe! Dlatego swoich cipciaków nie zabiera na takie „imprezy". Co by im oszczędzić i niezbyt smacznego widoku i niezbyt przyjemnych wrażeń. No, ale każdy sam wie, co dla niego i jego najbliższych najlepsze. Więc Matka nie zniechęca. Ino przedstawia własny punkt widzenia. Ostatecznie to kwestia i wiary, i potrzeby. Matka nie posiada, ani jednego, ani drugiego.

bottom of page