Głód
Czuła już tylko ból. A może zdawało jej się tylko, że bolą ją wszystkie wnętrzności. Wyobrażała sobie, chociaż ze wszystkich sił starała się o tym nie myśleć, że trzewia jej splątane ściskają się wokół kręgosłupa. Nie wiedziała już nawet, czy boli ją pusty żołądek, czy sam ten ucisk jest powodem bólu. Czy może wygłodniałe wnętrzności zaczęły zjadać siebie nawzajem. Nie wiedziała nawet jak temu zaradzić. Znaczy wiedziała. Wystarczyło po prostu zjeść cokolwiek, a już najlepiej coś ciepłego. Niestety, nie było szansy na to, aby na nowo napełnić pusty już od kilkunastu godzin brzuch. Lodówka straszyła pustką. W szafkach nie było nic, co można by ewentualnie zjeść lub coś z czego można byłoby coś przygotować na miarę umiejętności siedmiolatki. Nie pomagała nawet ciepła herbata, oczywiście bez cukru, bo przecież i cukru nie było. Całość dopełniał ziąb, którzy przenikał do szpiku kości i smród, jaki roztaczał się od chrapiącego po upojeniu alkoholowym ojca.
Zimy były najgorsze. Dom ogrzewany węglowymi piecami tylko w telewizji był fajny. W rzeczywistości dawał wyłącznie zimne poranki i takież same popołudnia, jeżeli ktoś kto miał je napalić zapomniał o tym, bo wpadł w szpony nałogu. Nawet nie chciało się jej już płakać. Bo ile można płakać? Cieszyła się, że przynajmniej śniadanie zjadła, bo to dawało nadzieję, że wytrzyma do powrotu matki. Gdyby chociaż babcia była. To jakoś przeczekałoby się u niej w cieple i z pełnym brzuchem. A tak, to trzeba czekać, aż wróci mama, chociaż wiedziała, że jej powrót będzie oznaczał kolejną awanturę. Ale dawało to nadzieję, że tak czy inaczej będzie i cieplej, i skończy się ten tępy ból. Tymczasem do powrotu mamy zostało kilka godzin, które trzeba było przetrwać. Lekcje skończyły się wcześnie i nie mając wyboru wróciła do domu. Klucz na jej szyi od momentu skończenia przedszkola był stałym elementem ozdobnym jej szyi. Wolała zresztą wyjść ze szkoły jak najprędzej, bo zapach ze stołówki podwajał ból, który pojawił się już po trzeciej lekcji. A niestety, kanapki do szkoły nie dostała, tak jak to dostawały inne dzieci z jej klasy. Zamiast się przyglądać jak inni jedzą, wolała unikać dzieci w czasie przerw, a po lekcjach szybko wracać do domu, chociaż wiedziała, co ją tam czeka. Ale na to co w domu miała swój sposób. Wiedziała, że jedyny ratunek, to sen. Dawał poczucie, że czas płynie szybciej, ucisk stawał się jakby mniejszy, dawał też nadzieję na ładny sen, o zupełnie innym życiu. Bez pijanego wiecznie ojca, bez niekończących się awantur, bez ciągłych pretensji matki, bez nocny odgłosów sapania ojca, który odbierał od matki to, co było jej obowiązkiem, bez wiecznej biedy, bez głodnych popołudni. Lubiła, gdy śniło jej się, że jest lato. Że w sadzie u dziadków owocują jabłonie. Że babcia woła ich na obiad, na kartofle ze skwarkami do zsiadłego mleka, a ona wraz z innymi wnukami, ze śmiechem boso biegnie za tym ciepłym głosem. Lubiła głos babci. Lubiła spędzać u niej czas. Poza tym, śnić lubiła o tym, że nie ma w jej życiu ani ojca, ani matki. Nie dlatego, że zniknęli, ale dlatego, że po prostu nie byli obecni w jej świecie ze snu. Nawet za nimi nie tęskniła, chociaż na jawie miała poczucie, że nie powinna śnić w ten sposób. Usprawiedliwiała się jednak tym, że to tylko sen i że przecież i tak nic się im nie stanie. Wiedziała też przecież, że gdy obudzi się, wszystko będzie takie samo. Bure i brzydkie. Pijane i śmierdzące. A przede wszystkim głodne. Dlatego wolała spać, chociaż z tym tępym bólem sen przychodził dużo wolniej. Znalazła jednak na to sposób. Wiedziała, że gdy wypije chociażby ciepłej wody i szybko zakopie się pod przynajmniej dwie kołdry i koc, to to ciepło, które na chwilę ją rozgrzeje, przywoła sen. Nie pierwszy raz zresztą tak robiła. I nie ostatni.