top of page

Polub nas na FB!

Ostatnio dodane posty

Złodziej domowy

Ulka nauczona była do pracy. Ojciec, w jej rodzinnym domu, „zadbał” już o to. Każde dziecko od najmłodszych już lat miało swoje obowiązki. A niechby spróbowało się z nich nie wywiązać. Jak nic dostawało „za swoje”. Oczywiście obowiązek nie przepadał po mancie. Tak czy siak mus było obowiązek wykonać. Samo jednak wypełnienie obowiązku to nie było wszystko. Miał być on wypełniony z należytą starannością. Edek, aby przekonać się o rzetelności wykonanej pracy, jak Perfekcyjna Pani Domu, robił – nic innego, jak test białej rękawiczki. Oczywiście za błysk nikt nie dostawał korony. Za to za znalezienie chociażby pyłku kurzu czy paprochów jakiś sankcje były bolesne.

Ulka, jako najstarsza z pięciorga rodzeństwa, miała pracy najwięcej. A co gorsza, to i musiała „nadzorować” pracę młodszego rodzeństwa. „Nieudacznictwo” młodszej części gromadki z automatu godziło w Ulkę. Często zatem robiła za dwóch, jak i nie za czterech. Zawsze jednak w skórę dostawała, bo tak czy siak coś zawsze było zrobione źle. Łatwego dzieciństwa Ulka zatem nie miała. Taki typowy zimny wychów. Wprawdzie do roboty była nauczona, i co kto poniektórzy mogliby uznać to za „sukces wychowawczy” Edka. Jednak poziom wartościowania Ulki, tak w dzieciństwie, a potem w życiu dorosłym był doszczętnie zszargany, i to właśnie przez te wychowawcze „sukcesy” Edka i przez ten zimny wychów.

Heńkowi w zupełności to jednak nie przeszkadzało. Ważne, że Ulka cicha i spokojna była. Zawsze się na wszystko godziła, niczego nie odmawiała. Ostatecznie i za niego wyszła – bo nie potrafiła odmówić. A i przy tym wszystkim robotna była. I za siebie, i ja niego, i jeszcze za teściową robiła wszystko. A i można było po niej „pojeździć”, a ona ani słowem się nigdy nie odzywała. Dobra kobieta – jednym krótkim zdaniem można by ją podsumować. Wprawdzie, gdzieś tam pod skórą czuła, że nie tego od wybranka swego by chciała, lecz nie mając wzorca, nie mogła też wiedzieć, czego by chcieć mogła.

Wpadłszy „z deszczu pod rynnę” Ulka nawet różnicy wielkiej nie zdołała dostrzec. Kontynuowała swoją orkę, jak najlepiej potrafiła. W zasadzie nawet różnicy jej nie zrobiło pojawienie się, w niewielkich odstępach czasu, gromadki dzieci. Robiła to, co potrafiła najlepiej. Harowała dzień za dniem. Bez wytchnienia. I co więcej. Nie była to tylko praca na etacie matki, żony i synowej. By nie być darmozjadem – jak to zmyślnie określiła „najukochańsza” teściowa – podjąć musiała zatrudnienie w pobliskim zakładzie produkcyjnym, by na akord wykonywać cholewki do butów. Nikt też nie powiedział dobrego Ulce słowa, a tym bardziej orderu jej nie dał, gdy akord wyrabiała ponad normę. Ważne, aby na swe utrzymanie zarobiła i za co dzieci miała wykarmić i ubrać, i by z pracy do roboty na czas wracała.

Lata mijały, co Ulka najbardziej w kościach i w zszarganym sercu odczuwała, a przemijanie czasu obserwować sposobność miała widząc, jak jej dzieci rosną, jak małżonek się stacza topiąc smutki w kieliszku, i jak teściowej rozum odbiera. Nigdy jednak nie przestała pracować. Wprawdzie z biegiem czasu, gdy przy dzieciach mniej zajęć było, gdy „pan i władca” zmienił towarzystwo żony na kolegów od kieliszka, i gdy spółdzielnia mieszkaniowa w brutalny sposób „odcięła pępowinę” od teściowej przyznając Ulce mieszkanie, zajęcia domowe straciły swoje pierwszeństwo i w zapomnienie poszły cotygodniowe generalne porządki. Jednak praca i gromadzenie dóbr niezbędnych dla przetrwania rodziny, to było to, co Ulka robić potrafiła i w czym czuła się najlepiej. No, może nie najlepiej, ale na pewno dawało to Ulce poczcie dobrze spełnionego obowiązku.

Dzień za dniem wstawała więc rano i szła spać późną nocą lub wręcz nad ranem samym, po to tylko, aby w lodówce było coś więcej niźli tylko światło, by dzieci miały co na grzbiet wciągnąć, by nie odstawać od innych dobrami i zbytkami, które można było na rynku polskim czy zagranicznym pozyskać lub by je pozyskać i spieniężyć, a za „grosz” w ten sposób zdobyty jakoś związać koniec z końcem. Z rana więc na etacie, a po południu na czarnym rynku starała się jak tylko mogła, i jak najlepiej potrafiła. A naprawdę potrafiła!

Ktoś by pomyślał, że skoro taka zaradna, to i pewnie w luksusach rodzina jej się pławiła. Oczywiście hipoteza byłaby trafna, gdyby przyjąć, że rodzina owa, a przynajmniej jej dorosła część, wspomagałaby Ulkę, lub chociażby Ulce nie przeszkadzała. Chociaż słowo „przeszkadzała” nie w pełni oddaje tego, co w tym czasie jej małżonek wyczyniał. A wyczyniał tak, że aż wstyd było Ulce komukolwiek o tych wyczynach wspominać. Ujmując w bardzo dużym uproszczeniu poczynania Heńka należałoby określić mianem mało odpowiedzialnych, lub wręcz nieodpowiedzialnych. Bo niestety, jak się okazało, zero w Heńku było jakiejkolwiek odpowiedzialności za rodzinę, a co miało odzwierciedlenie w jego zachowaniu ukierunkowanym na własny „zysk”.

Cudzysłów w słowie zysk jest celowo użyty, bowiem zysk ten w żaden sposób nie był związany z korzyścią. Ani dla Heńka, ani dla kogo innego. Chodziło raczej o chwilowe zamroczenie, którego Heniek był rządny, chociażby ze względu na swoje pogłębiające się uzależnienie. Co więc Ulka przytargała do domu – czy to w celu spożytkowania, czy spieniężenia, to on z domu wynosił i spieniężał lub w systemie barterowym wymieniał na procenty. Procenty oczywiście wlewał w siebie, a nie do banku, jakby to odpowiedzialna „głowa rodziny” zrobiła. Bo był Heniek zwykłym domowym złodziejem. Ot co. I trwało to całymi latami.

Ktoś zapyta, a czemu Ulka nic nie zrobiła? Zaraz osądy się posypią, typu że sama godziła się na to co miała, że mogła w domu nie trzymać wartościowych rzeczy, że zgłosić sprawę na policję mogła. I zgłaszała. I to niejednokrotnie. Ale zgłoszona sprawa od organów ścigania, ale tam się dowiedziała, że tym organa się nie zajmują. Że domowe sprawy, to sprawy domowe i że samemu z nimi należy się uporać. Ostatecznie, nie ma trupa, nie ma sprawy. Dostał jedynie Heniek pouczenie raz i drugi. Raz na trzeźwo i wówczas głowę zwiesił udając żal za grzechy, innym razem po pijanemu – wypierając się wszystkiego lub winę na znikanie rzeczy przenosząc na Urszulę i jej sklerozę. Ile więc Ulka mogła zgłaszać, i to zdawałoby się do odpowiednich służb, skoro i tak odzewu nie było.

A rodzina?

Rodzina też nie była skłonna do jakiejkolwiek pomocy. Każdy, chociaż wiedział jak jest, udawał, że problemu nie ma. Bo tak najłatwiej. Przynajmniej w obecności Heńka. Bo jak Heńka nie było, to tak czy siak wina na Ulkę spadała – bo przecież „chłopa sobie nie wychowała”, a poza tym „widziały gały co brały”. Albo sypały się dobre rady typu: „ja na twoim miejscu...”. Nikt jednak nie był na miejscu Urszuli, która sama musiała sobie z problemem domowego złodzieja radzić, jednocześnie nie narażając na uszczerbek pozostałych członków rodziny. Harowała więc coraz więcej i więcej, by „dziury” w budżecie łatać i by na bieżące potrzeby było nie skarżąc się i nie wypominając już o problemach w domu. Bo i nie było się czym „chwalić”, zwłaszcza, gdy się nie miało znikąd wsparcia.

bottom of page