top of page

Polub nas na FB!

Ostatnio dodane posty

Kiedy rodzi się macierzyńska miłość

Dzień Matki. To oto wielkie święto wszystkich Matek natchnęło Matkę-kurę do refleksji na temat tego, kiedy rodzi się macierzyńska miłość. Biorąc bowiem pod uwagę dwie ciąże, dwa porody i dwoje dzieci „na stanie”, to miłość owa u Matki-kury, do jednego Cipciaka inaczej niźli do drugiego się rozwijała. Ciąża, z której Kurka-podlotka powita została, była ciążą trudną. I fizycznie – dobrze, że trzewi Matce-kurze nie wyrwało, i psychicznie. Nie dość, że zaczęła się Matka w sposób pozostający poza jej kontrolą rozrastać, to i ciężka była, nie tylko tonażowo, ale i mentalnie. Jakoś nie mogła zrozumieć tego zachwytu nad nowo poczętym życiem, które rozpychało ją od środka i waliło po jelitach. Niezrozumiałym było dla niej również całe to błogosławieństwo tegoż stanu. Bo co to za błogosławieństwo, gdy człowiek przez pół roku głowy z muszli klozetowej nie wychyla, a gdy już wychyli, to jakaś siła pcha go do lodówki, a gdy od lodówkowej mocy w końcu się uwolni, to ino szuka, gdzie by tu zalegnąć. No, a jak już zalegnie, to żadna moc nie działa, prócz klozetowej, aby wstać, z wielkim trudem dźwigając całe cielsko, i znowu świat z perspektywy klęczek oglądać. A świat klozetowy mało urozmaicony i w dodatku mało apetyczny. Tak to właśnie Matka-kura większość pierwszej ciąży spędziła. Wobec powyższego i jej uporządkowany wcześniej świat legł w gruzach. Bo przecież, będąc w tym tajemniczym kręgu między kuchnią, kibelkiem a sypialnią, nie mogła pracować. Ba, zmuszona była wręcz z pracy zrezygnować i zarzucić wcześniejsze pasje i zainteresowania. Trzeba przyznać szczerze, nikt nie chciałby mieć na stanie pracownika, który osiem na osiem godzin przebywałby u Wujka Ceśka (wc) na posiedzeniu, a nie na stanowisku w pełnej gotowości i krasie. Zwłaszcza, że tego ostatniego Matce-kurze zupełnie brakowało odkąd w jej wnętrznościach zagościło nowe życie, które ją okradało wręcz z urody, i destabilizowało w kwestii wszelkiej mody. Bo odziać ponad dziewięćdziesięciokilowe ciało, które wcześniej ważyło niecałe pięćdziesiąt, to było nie lada wyzwanie. Ponad wyobrażenia wszelkie Matki-kury wykraczające. Dziwiła się więc Matka-kura, gdy ktoś ją pytał, jak się czuje. Bo czuła się jak wersja sportowa czołgu. Jedynie lufy jej brakowało. Była cała w ciąży, włącznie z nogami, rękoma, uszami, a nawet oczami. Był to największy koszmar, jaki w swoim dwudziestosiedmioletnim życiu przeżyła. Nie przeszkadzało to jej jednak w spędzaniu jednej trzeciej dziennego czasu na spożywanie pokarmów pożywnych, tłustych i wysokokalorycznych. Ostatecznie robiła to dla dobra dziecka. Nie potrafiła jednak odpowiedzieć na pytanie, czy to co, co się w jej brzuchu znajduje kocha, chociaż jadła dla dobra tego czegoś. Bo przede wszystkim nie kochała samego brzucha, który zasłaniał jej wszystko, począwszy od – niegdysiejszego pasa w dół. Nawet stóp swych Matka-kura nie widziała przez co najmniej pół roku. I ten brzuch przesłaniał jej właśnie wszelkie inne uczucia, jakie być może wykluwały się wówczas w jej głowie. Ale jadła dalej. Można by rzec, wciągała wszystko jak odkurzacz. A z głową też lepiej nie było. Zawsze niezależna, zawsze zabiegana, z planami na przyszłość raptem musiała Matka-kura zmienić cały swój świat. A przede wszystkim musiała siedzieć w domu. Zwłaszcza na początku było to trudne, bo ciało jeszcze nie ciążyło. Wprawdzie wszystko za ciasne było i należało wymienić garderobę i muszla klozetowa była najlepszym przyjacielem Matki, ale ten pęd i pracoholizm wpisany był w jej kod pamięci. I trudno było się Matce pogodzić, że było inaczej niż wcześniej. Zła była. Nie na ciążę, ale na jej Sprawcę. Więc się nad nim pastwiła. Teraz z perspektywy czasu, to i może medal by mu dała za cierpliwość, ale wygłupiać się nie będzie, bo by mu się w głowie poprzewracało. Fakt faktem, w pierwszej swej ciąży Matka-kura była nie do zniesienia. Nie dość, że wredna, to i paskudna i gruba. A najgorsze ze wszystkiego było to, że ciągle się wzruszała, nawet głupawymi reklamami, i że ciągle jej wszystko śmierdziało. Podsumowując. Czas mało błogosławiony. Ale coś tam jednak było na rzeczy z tą miłością macierzyńską. Zwłaszcza, gdy po raz pierwszy Matka-kura poczuła jakieś ruchy w wielkim już brzuchu. Było to i przyjemne i przerażające jednocześnie. Przyjemne, bo przecież w świadomości kiełkować zaczęło jakieś nieznane dotąd uczucie, a przerażające, bo nieznane. Nie wiedziała wówczas Matka-kura jak to jest kochać takie małe dziecko. Jak to będzie poświęcić mu swój czas i życie. I coby zaprzeczyć temu, co tam się w głowie roiło, to swoje fantastyczne filozofie głosiła wszem i wobec. A to, że dziecka nosić nie będzie, a to, że zaraz po urodzeniu do pracy pójdzie, a to, że nie będzie spieszczać do dziecka, a to, że dziecko w łóżeczku spać będzie (nawet w tym celu zakupione zostało łóżeczko), a to, że nigdy w życiu żadnego kołysania. Nigdy w życiu! I tak w błogim przekonaniu o słuszności swoich słów dotoczyła się do tego dziewiątego miesiąca. Kiedy zatem Matka-kura zaczęła być „mamą”? Czy po porodzie dopiero, czy jeszcze wcześniej? Zdecydowanie wcześniej, niż po tym jak zobaczyła swojego pierwszego Cipciaka. W trakcie porodu, który przedłużał się niemiłosiernie, który był zaniedbany, w którym stała się jednym ciałem z tym czymś co w niej siedziało. Oddychała Matka za swoje nienarodzone jeszcze dziecko, bo coś czuła, że nie tak powinien wyglądać cały ten poród. Że dziewiętnaście godzin w brzuchu, bez wód płodowych, to dla tej małej fasolki ciągle zamkniętej w jej ciele, to zdecydowanie za długo. I wówczas już kochała te swoje maleństwo ze wszech miar i z całej mocy. I najbardziej na świecie. Wymęczone narodziny Kurki-podlotki były tylko dopełnieniem całej tej miłości, która potem tylko rosła i rosła. A wszystkie filozofie życiowe Matki-kury z ciąży oczywiście szlag trafił. Kurka-podlotka na rękach była noszona od rana do nocy, bo w nocy oczywiście nie spała w łóżeczku, ale z Matką-kurą. Kołysana była na każde żądanie i do piątego roku życia. I mowy nie było o tym, aby Matka-kura mogła wrócić do pracy. Ba, nawet z domu bez swojego Cipciaka wychodzić nie chciała. Dopiero po trzech latach, na siłę, poszła na etat. I tak oto ta miłość właśnie się urodziła. A jak było z Cipciakiem-małym? Cipciak-mały był miłością od pierwszego dnia, gdy tylko pojawił się u Matki w brzuchu. Bo, wierzcie lub nie, ale Matka-kura wiedziała od razu po, że w ciąży jest. Bo Cipciak-mały, był takim wymarzonym małym Cipciakiem. Wymarzonym przez Matkę-kurę i przez Kurkę-podlotkę. Chciała bowiem Kurka-podlotka małą lalkę Chou-chou, i to taką prawdziwą, a skoro chciała to Matka-kura jej ją „zorganizowała”. Oczywiście z tym „zorganizowaniem” to sprawa zawiła była. Fakt faktem, że mała Chou-chou była kochana od dnia, kiedy to jeszcze ciałem morulowatym była. Być może dlatego, że i Matka-kura była dojrzalsza, i wiedziała co za całą tą ciążą idzie. I mimo że znowu jej przyjacielem była muszla klozetowa, a brzuch przesłonił ciało od pasa w dół, to jednak nie były to już powody, które zaprzątałyby głowę Matki-kury bardziej niż rodząca się nowa miłość. No, może kwestia zorganizowania każdego dnia czterech litrów mleka, kilograma kiełbasy, pół kilograma boczku i przynajmniej ćwierć deko kaszanki, była w tym czasie równie priorytetowa, ale nie ważniejsza. Jedynie związana z dobrem kolejnego Cipciaka. Doda tylko Matka-kura zainteresowanym, że waga końcowa ciąży z Cipciakiem-małym to siedemdziesiąt pięć kilo. Oczywiście nie było tak słodko z tą miłością, jakby się wydawało. Bo przed samym porodem miała Matka-kura dylemat, jak to podzielić tą miłość na dwoje. Bo przecież jak to będzie kochać tak samo i Kurkę-podlotkę i Cipciaka-małego. I problem ten, sen z oczu nie raz Matce z oczu odganiał, ale zawsze jakoś dawała radę sobie go zracjonalizować, a jak nie, to przynajmniej zagryźć kiełbasą i zapić mlekiem. Pojawił się natomiast problem z całą to miłością w dniu urodzin Cipciaka-małego. Wprawdzie długo nie trwał, ale przez chwilę miała Matka-kura mieszane uczucia. Może nie co do uczuć względem Cipciaka, ale względem… urody, o ile urodą można to było nazwać, nowo narodzonego paszczurka. Okazał się bowiem Cipciak-mały mocno podobny do ojca swego, który – o ironio – wcale Cipciaka nie oczekiwał z utęsknieniem oraz do swego dziadka, a ojca Matki-kury – ino trzeźwe było jej dziecię, w przeciwieństwie do dziadka. Do tego Cipciak był rudo-różowy i wyposażony w duże, odstające uszy. Długo jednak nie było dane Matce przyglądać się paszczurkowi. Ucałowała więc tylko Cipciaka w rozdartą gębusię, bo musiała oddać na badania jakieś. Rutynowe. A sama wywieziona została do sali poporodowej. Celem odpoczynku. Matka-kura jednak racjonalną kobietą jest i po porodzie, gdy Cipciaka-małego zabrali na jakieś badania, raz dwa poszła zmyć swe zaplątane myśli i czysta już i świeża, jakby poród był rutynowym działaniem (przypominam, że trwał siedem minut, bez żadnych nacięć, rozcięć, zszywań i innych), ruszyła na poszukiwania swego Cipciaka. Oczywiście znalazła Cipciaka-małego w jakieś sali z noworodkami. Leżał sobie w inkubatorze, ale wcale nie spokojnie. Po prostu darł się w niebogłosy ściskając przy tym pięści, jakby komuś chciał zasadzić, kto by mu się napatoczył. Matka-kura widząc rozwścieczone swe dziecię, równie się rozwścieczyła i po rzuceniu stosownej mniej lub bardziej, wiązanki nakazała Cipciaka raz dwa przynieść sobie do łóżka. Widocznie darła się Matka-kura nie dość że głośno, to i przekonywująco, bo Cipciak w momencie został jej przyniesiony. Nawet się Matka-kura nie zdążyła dobrze ułożyć w szpitalnym łożu. I nie zważając już na urodę Cipciaka-małego miłość rozwijała się bez żadnych potknięć. Czy można zatem odpowiedzieć na pytanie: Kiedy rodzi się macierzyńska miłość? Zdaniem Matki-kury, to pytanie z kategorii: co było pierwsze, jajko, czy kura? Ani lekarze, ani psychologowie, ani antropologowie nie potrafią na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Bo w zasadzie u każdej kobiety odbywa się to nieco inaczej. Na pewno jednak, gdy rodzi się dziecko, zarówno ono, jak i matka są gotowe do wchodzenia w relacje i tworzenia więzi. Tyle tylko, że niektóre z kobiet już w czasie ciąży mają w stosunku do nienarodzonego bardzo pozytywne uczucia, które czasem nazywa miłością, a w kolejnych miesiącach uczucia te, podobnie jak myśli i wyobrażenia na temat dziecka, ewoluują. Są jednak takie mamy, które do końca ciąży nie mają uczuć, które można by zdecydowanie nazwać miłością. Bardziej jest to oczekiwanie, niepewność, może nawet trochę strach. Matka-kura tak właśnie miała przy Kurce-podlotce. Z Cipciakiem-małym zaś już przeżywała to wszystko inaczej. Jak typowa kobieta, z pierwszej z opisywanych grup. Na pewno też poród jest pewną granicą całej tej macierzyńskiej miłości. Odtąd bowiem matka zaczyna postrzegać nowo narodzone dziecko jako część siebie, która jest na zewnątrz. Stąd właśnie biorą motywację i siły do opieki. Wciąż jednak trudno, w tych pierwszych dniach, mówić o pełnej macierzyńskiej miłości. Aby mogło to nastąpić, to matka i dziecko muszą najpierw lepiej się poznać – swój temperament i reakcje. A dopiero potem dostroić do siebie. Miłość ta rodzi się powoli i wynika z relacji między matką, a dzieckiem. Ale nie tylko. Wynikają też z tego, jak matka przechodziła ciążę, jaki miała poród, jakie otrzymywała wsparcie od ojca dziecka i rodziny. Czy ciąży oczekiwała, czy ciąża była zaskoczeniem. I tak naprawdę nikt nie powinien takiej mamy, zwłaszcza pierworódki krytykować, że robi coś nie tak, że za bardzo mechanicznie. Jest to rzecz naturalna. I najczęściej rozwija się prawidłowo, i relacje macierzyńskie są bez zarzutu i miłość kwitnie. Dojrzewa. Niestety, nie zawsze jednak tak jest. Ale to temat na zupełnie inny wpis. Tym razem koncentruje się Matka-kura na miłości macierzyńskiej, tej, która prawidłowo się rozwija. W każdym razie miłość Matki-kury do jej Cipciaków jest przeogromna. I nie da sobie Matka-kura nikomu wmówić, że kocha dzieci za bardzo. Że za bardzo się nimi troszczy, że jest nadopiekuńcza i nadwrażliwa. To podstawa macierzyństwa. Troska, opiekuńczość i wrażliwość na potrzeby dzieci. Oczywiście w „zdrowym” wydaniu. Czas bowiem nieubłaganie przemija. Czy tego chcemy, czy nie nasze dzieci rosną. Jeszcze Matka-kura dokładnie pamięta i jeden poród, i drugi. A dzisiaj już Kurka-podlotka ma lat piętnaście, a Cipciak-mały lat dziesięć. I jak tu ich nie kochać! I jak tu nie kochać bycia Mamą.

bottom of page